Sala wypełniona po brzegi, jak na mało której debacie o konserwacji zabytków. W panelu zaś tęgie głowy: profesor, doktor habilitowana, doktorzy i publicyści. Na widowni też nie byle kto, bo historycy, znani urbaniści.
Debata trwa. Znana profesor opowiada o doktrynie konserwacji zabytków. Na przykładzie pałacu Saskiego przekonuje, że żadnego budynku, który uległ dezintegracji, nie wolno rekonstruować. Potem padają zdania, że kamienice, które utraciły detal elewacyjny, nie zasługują na odtworzenie go, a w czasie rozmowy o Krakowskim Przedmieściu pada z jej ust zdanie, że polska nauka uznaje za zabytki budynki, które odstały co najmniej 100 lat, i że to jest powszechnie akceptowana oczywistość.
Rzuca jednym, drugim trzecim lapsusem. I nic. Zero reakcji. Żadna z wykształconych głów na sali nie wstanie, nie powie: co też pani opowiada?! W nikim z doktorów i profesorów nie budzi się bunt przeciwko zakłamywaniu i niedopowiedzeniom. Bo jak to pałac Saski się zdezintegrował? Przecież sam się nie rozpadł, tylko został celowo zburzony wskutek hitlerowskiego niszczenia polskiej tradycji, architektury, sztuki i kultury. Śródmiejskie kamienice nie straciły detalu elewacyjnego z powodu silnego wiatru, ale w wyniku niszczycielskich działań burzymurków, którzy „czyścili” przestrzeń PRL-owskiej Warszawy z niepożądanego przez socjalizm burżuazyjnego elementu. Marksizm bezwzględnie tępił wszystko, co kapitalistyczne. To było podporządkowanie nauki jednej ideologii. Skutki były katastrofalne. W konsekwencji najcenniejsze XIX-wieczne warszawskie zabytki, a tych to miasto miało przecież najwięcej, zostały zburzone, zamiast odbudowane. Bo tak stanowiła zideologizowana doktryna ubrana dla pozoru w naukowe szaty.
Sztafeta pokoleń
Naukowcy z tamtych czasów wychowali pokolenie swoich następców, które dziś na uniwersytetach i politechnikach wychowuje kolejne zastępy młodych i posłusznych. Uczniowie ci już teraz wygadują te same okropności, co ich mentorzy. Z tą różnicą, że stalinowską ideologię zastąpili powierzchownym i czasem bezrefleksyjnym naśladowaniem zachodnich trendów: bo skoro na Zachodzie się nie odbudowuje, to u nas też nie wolno. Nic to, że zachodnie miasta nie zostały zrównane z ziemią, jak Warszawa, a ich historia nie została zresetowana wojną. Nic to, że w wielu zachodnich miastach rewiduje się doktryny konserwatorskie i podejmowane są jednak decyzje rekonstrukcji utraconych zabytków, chociażby po to, żeby upomnieć się o swoją tożsamość. Współcześni absolwenci historii sztuki i architektury nie widzą, że są to sprawy niejednoznaczne. Dla nich wszystko jest proste: nie wolno odbudowywać i koniec dyskusji.
Wychowankowie starych profesorów będą zajmować ważne stanowiska i podejmować ważne decyzje. Znów podyktowane ideologicznym zaślepieniem. I tak, jak ich mentorzy, będą wychowywać pokolenie następców. Pójdzie im to łatwo, bo przywdzieją maski ekspertów i ukryją swoją ignorancję za tytułami naukowymi. Bo kto w tym kraju podda w wątpliwość nawet największe głupstwa wygadywane przez kształconych na politechnikach i uniwersytetach doktorów i profesorów? Panuje przekonanie, że ekspert przecież wie lepiej.
Kiedyś inteligencja to byli ludzie wszechstronnie wykształceni, oczytani. Na temat polityki, sztuki, kultury starali się mieć coś sensownego do powiedzenia nawet inżynierowie i lekarze. Bo tak wypadało. Teraz wykształcony profesor od konserwacji zabytków to jest po prostu pan, który ukończył zawodówkę w swojej dziedzinie i o niczym więcej ani nie słyszał, ani nie czytał. Ekspert zna doktrynę z Zachodu i wystarcza mu ona za wszystko. To właśnie dlatego do takich ludzi nie dociera argument, że sprawy miast to również sprawy dotyczące takich zagadnień jak patriotyzm, partycypacja itd. Że pałac Saski to nie jest po prostu kwestia historii sztuki i jakości architektury tylko odniesienia narodu do swojej własnej historii, poczucia tożsamości, budowania patriotyzmu lokalnego. Takich pojęć ekspert nie słyszał, bo u niego na studiach tego nie było.
Witold Weszczak
Marcin Wojciechowski